[vc_row][vc_column][vc_column_text]
Każdy z nas w mniejszym lub większym stopniu zawsze marzył o tym, by mieć coś swojego, coś na własność, coś co będzie stworzone, i zarządzane tylko przez niego. Na jego własny sposób. Lepsze od wszystkich innych, dotąd napotkanych. Rzadko jednak w dorosłym życiu decydujemy się na poważny krok naprzód i rozpoczęcie pracy na własny rachunek. Wiadomo, ryzyko jest duże, a na efekty trzeba nieraz długo czekać. Często zdarza się, że wielkie pokłady naszej pracy lub – co gorsza – finansowe nie zwracają się wcale. Pracuje dla samego siebie przez większość zawodowej kariery, więc mogę ze spokojem napisać, że nie zawsze jest kolorowo.
Przekładając to na futbolowa scenę w naszym rodzimym kraju, jest jednak zupełnie inaczej. Co chwile możemy czytać pojawiające się za pośrednictwem portali społecznościowych informacje o nowych klubach, wyrastających niczym grzyby po deszczu. Jako (tu pozwolę sobie na celowe użycie nazwy) „ pasjonatowi futbolu amerykańskiego” wypadałoby napisać : „ to cudownie, możemy zatem liczyć na rozwój naszej dyscypliny i zwiększenie jej rozpoznawalności w kraju okrągłej piłki w rozmiarze 5”.
Czy aby na pewno? Moim zdaniem niezupełnie. Bynajmniej w 2018 roku. 10 lat temu realia futbolu w Polsce były zupełnie inne.
Stare, dobre czasy?
Swoją przygodę z futbolem rozpocząłem w 2007 roku w jednym ze Śląskich zespołów. Pamiętam czasy treningów w parkach, rzucając piłkami firm, których nazw nie jestem w stanie dzisiaj przytoczyć, niejako walcząc o kawałek zieleni z bardzo wymagającymi przeciwnikami tj. matki z dziećmi, bezpańskie zwierzęta czy tzw. „klub miłośników napojów wyskokowych”. Cieszyliśmy się ze wszystkiego co udało nam się pozyskać lub samemu wytworzyć. Jednocześnie marzyliśmy o jednolitych strojach czy choćby dwóch takich samych pachołkach treningowych. Sledy? Nie mieliśmy wtedy pojęcia o ich istnieniu. Kontuzje, jak to w tym sporcie bywa, nie omijały mnie szerokim łukiem, nierzadko powodując uczucie frustracji wynikające z pospolitego pecha, innym razem z gorzkiego smaku przekonania, że sam wyżej wymienionemu pomagałem złym przygotowaniem fizycznym. Klub w tamtym czasie przechodził wiele zmian kadrowych na szczeblu zarządu, co nie zawsze spotykało się z aprobatą zawodników, w tym moją. Z perspektywy czasu wiem, że zmiany te były nieuniknione, choć okraszone wieloma zepsutymi relacjami. Bardzo niepotrzebnie. To wszystko spowodowało pewnego rodzaju przesycenie miejscem, ludźmi. Nieco później i mi przyszedł do głowy cudowny pomysł stworzenia czegoś od „zera”. Na firmę było jeszcze za wcześnie, ale na futbolowy klub? Pewnie! Poszukiwania miasta, odpowiedniego do tego przedsięwzięcia były długie i dość męczące, ale jakże satysfakcjonujące. Myśl przewodnia? Sport się rozwija, ludzi gra co raz więcej, kibiców z każdym razem mam okazję witać w większych grupach. Czemu nie spróbować, skoro do tego zakątka województwa próbowaliśmy dotrzeć z poprzednim klubem ale potencjalnym zawodnikom było za daleko? Argument był przekonujący na tyle, że kilka tygodni, kilka wywiadów oraz wrzucanych materiałów promocyjnych później, nowy klub zaczął żyć własnym życiem. Co cieszy najbardziej, żyje do dzisiaj. Z większymi, bądź mniejszymi problemami (jak każdy) ale żyje. I osobiście życzę im jak najlepiej, teraz już jako osoba zupełnie z nimi nie związana. Zupełnie, prócz sentymentu, który towarzyszyć mi będzie zawsze ale i smutku, widząc kolejne porażki, nieudane fuzje czy specjalistów, wietrzących rozwój. Bardziej osobisty, niż klubowy.
Przejdźmy do meritum…
Kiedyś jeden z bardzo dojrzałych wiekowo profesorów na mojej uczelni zadał nam to samo pytanie. Odpowiedzi był ogrom, z reguły mało kto się z Nim zgadzał. Kiedy część argumentacji była dość logiczna i ów Profesor został przyparty do muru, uśmiechnął się, wybrał z sali przysłowiowego „Jasia” (nie, nie byłem nim ja) i dodał: a jeśli wpisałbym Ci w indeks bardzo wiele „dwójek”, zamiast jednej „piątki” byłbyś zadowolony bardziej czy mniej? Uciął w ten sposób jakąkolwiek dyskusję. „Jakość, nie ilość Moi mili” – rzekł na koniec. Mogłem w tamtym okresie wziąć sobie Jego słowa do serca, a sprawę utworzenia klubu przemyśleć nieco bardziej. Człowiek młody był. I głupi. Teraz zrobiłbym to o wiele lepiej, lub miał swoisty plan awaryjny, na wypadek, którego wtedy nie przewidziałem. To jest sedno sprawy. Na ilość nie możemy narzekać, na jakość co raz częściej już tak. Na samym ukochanym przeze mnie Śląsku zespołów jest lub było sporo, swego czasu był on nawet nazywany kolebką futbolu. Czy była to odpowiednia nazwa, pozostawię Wam do osądu.
Tytuł tekstu jest poniekąd autokrytyką ale i obserwacją zachowań futbolowego środowiska na przestrzeni dekady. Brak elementarnej wiedzy o prowadzeniu klubu, firmy, często nawet o prowadzeniu samego siebie do domu po piątkowej imprezie, jest chyba najczęstszym strzałem w kolana, których nasz sport i tak nie oszczędza. Moje wiedzą o tym doskonale. Założycieli kolejnych drużyn podzieliłbym jednak na kilka grup. Widząc drzazgę w oczach innych, dostrzegam jednak belkę we własnym, więc zachowując resztki godności dodam, że w jednej również znalazłbym miejsce. Pierwszą z nich są popularni #pasjonaci. Grupa nie tylko wirtualna (blokerskie Kto Ma Wiedzieć Ten Wie – będzie tu na miejscu). Zapaleńcy chcący propagować jajowata piłkę całym sobą, każdym możliwym sposobem, nakładem sił tylko po to, aby móc robić to, co się kocha. I nie jest to miłość, której wstydzić się trzeba, wręcz przeciwnie, choć warto dodać, że często straceńcza, ślepa i bolesna. Coś, jak ta pierwsza „prawdziwa”. W tej grupie umieściłbym siebie, przez lata przekładając futbol ponad dobro rodziny, zdrowia, czy finansów. Ile to razy dokładało się do kasy klubowej, bo nie było jak dotrwać do pierwszego?
Drugą to #uciekinierzy, wieczni przegrani. Przegrali większość szkolnych bójek, być może nawet z dziewczynami z klasy. Przegrali swoją szansę na poderwanie najlepszych lasek, przegrali miejsce w składzie swojej drużyny, aż w końcu obrażeni na cały świat, pewnie głownie ze względu na słaby charakter, jakim zostali obdarzeni zakładają własny team. Z czasem i tam przegrywają swoją pozycję w hierarchii i świat o nich zapomina. Ile to takich drużyn mieliśmy w kraju? Klub funkcjonuje, po czym powstaje jego odnoga w miejscowości nieopodal. Powołana do życia przez jednego z wielu, niewybijającą się jednostkę. Wiedzy o sporcie, ani perspektyw biznesowych nie widać na horyzoncie. Trochę szumu na portalach społecznościowych, przepychanek ze starymi kumplami i cisza. Umarty na śmierć.
Ostatnią grupą są najzabawniejsi dla mnie #biznesmeni. Ich również nie brakuje. Po przeczytaniu tego akapitu pewnie w głowie każdego z Was pojawi się przynajmniej jeden, którego umieścilibyście w tej kategorii. Co z nimi nie tak? Przecież każdy prawdziwy biznesmen to skarb. Otóż nie tak zupełnie. Stowarzyszenie szybko chcą przekształcić, o ile nie w klub, to choćby w takie, które może prowadzić działalność gospodarczą, „zarabiać na siebie”, tj. zarabiać na niego. Jego emeryturę lub długi, które powstały w skutek zwykłej niechęci do legalnej pracy. Zanim klub osiągnie jakiekolwiek sukcesy, zaistnieje w lokalnej społeczności i przestanie kojarzyć się z „ tymi wielkimi facetami, co latają za jajkiem bez ładu i składu” lub „ tych za miękkich do rugby” ma już wizualizacje strojów meczowych na trzy kolejne sezony. Domowe, wyjazdowe, alternatywne i wersje z okazji świąt wszelakich. Koszulki dla pokaźnej, 5 osobowej grupy fanów, w skład której wchodzą babcia, wujek od strony taty, siostra, dziewczyna/chłopak założyciela i najbliższy kumpel z osiedla, nie przypominają jednak żadnej z nich. Dlaczego? Ano bo firma nawaliła, grafik nie dał rady, ktoś po prostu zawalił. Ale nie On – Pan Prezes. Klubowe smycze rozchodzą się bez jakiejkolwiek ewidencji, za darmo tak o, na zachętę, podobnie kubki, i inne gadżety z logo drapieżnego stwora lub czegoś co ma go zastąpić. Tacy „działacze” nie myślą o konsekwencjach, o tym, że wszystko kosztuje, a zysków z tego brak. Składki klubowe nie zawsze wystarczają na opłaty ligowe czy mecz wyjazdowy i w efekcie klub odkłada na kolejny sezon występ w lidze. Zawodnicy odchodzą, nowi nie napływają tak często, miasto przestaje się interesować, kibice nie wbiegają już na murawę, niczym piłkarscy fanatycy. Czas zamykać stowarzyszenie, a przecież chciałem tylko zarobić na tym, żeby nie musieć już pracować. Chciałem zarządzać, grałem w menagera i tam mi wychodziło! Wina nigdy nie jest po stronie takiego ktosia. Trenerzy za słabi, zawodnicy za słabi, imporci nie tacy. Nagle budzimy się zlani potem w środku nocy z przekonaniem, że z klubu nic już nie zostało.
Koniec końców…
Ostatnie wydarzenia na polskiej scenie futbolowej, rozłam ligowy i pewne zmiany, które zostały wprowadzone, zmusiły niejako kluby do łączenia się w ramach jednego miasta. Zawodnicy migrowali zamiast skupiać najlepszych w jednym miejscu i podnosić poziom. Organizacja kulała, kluby upadały. Nieco później Ci sami działacze reaktywowali klub, by po czasie uznać to za kiepski pomysł i dochodziło do fuzji z innym, większym klubem. Czasu zmarnowanego sporo. Wielu z takich założycieli pewnie ma ustawioną tapetę z Michaelem Jordanem, Arnoldem z czasów Mister Olympia, Lebronem czy Tomem Bradym i słowami motywującymi do ciężkiej pracy. Gro z nich jednak przed nią ucieka, kiedy tylko nadarzy się okazją, byleby nigdy nie przyznać się do błędów. Broda niczym ta u drwala, 45cm w bicepsie, 150kg na klatę nie czynią Cię jeszcze mężczyzną i warto o tym pamiętać. Taki wybraliśmy sobie sport. Trzeba czasem zacisnąć zęby, przyjąć krytykę na siebie i odbudować spalone dawno mosty.
[/vc_column_text][/vc_column][/vc_row][vc_row][vc_column][vc_text_separator title=”autor: MG” add_icon=”true”][/vc_column][/vc_row]